09-11-2013, 21:33
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 09-11-2013, 23:11 przez van Radwan.)
Miejsce akcji: Zasrajewo Wielkie - mieścina w Pomorskim.
Jeden z tych wypadów, przed którymi specjalnie ładuje się wszystkie akumulatory do aparatów, kamer i komórek, aby chociaż z jakiegokolwiek źródła można by cokolwiek powspominać.
Skromna ekipa licząca sobie siedem osób, postanowiła w końcu rozruszać kości, decydując się na spływ kajakowy. Wrodzone lenistwo i niesmak po wcześniejszym spływie, po którym dochodziłem do sił przez półtora tygodnia, nakazały mi siedzieć z dupą w fotelu, delektując przesuszone jak rodzynki oczy po alkoholowym śnie.
Po piętnastu minutach tłumaczenia się brakiem umiejętności pływania (to mi pierwsze wpadło do głowy) i lękiem do wody (dzięki zeszłonocnej pomocy wylewni Sobieski, byli w stanie w to uwierzyć), odeszli, klaszcząc klapkami o pięty.
Postanowiłem delektować się ciszą. Mój wewnętrzny pustelnik radował się w akompaniamencie klaskania zadowolonych, nieznacznie obolałych bębenków usznych. I nagle usłyszałem skrobanie.
Otworzyłem jedno oko, potem drugie. Coś zakłóciło mą długo wyczekiwaną ciszę. Irytacja rozlała się po mym ciele. Płomienie złości lizały me wnętrzności w nieopisanej furii z powodu wyjścia ze pierwszostopniowych stanów medytacji. Zmarszczyłem brwi w grymasie. Odezwało się długo tłumione przeze mnie, wewnętrzne zwierze, kąsając i wierzgając się pod dwumetrową skorupą cienia człowieka. Szczypał swoimi kończynami za me płuca. Głównie za płuca. Zrozumiałem, że odezwał się mój niekarmiony od rana Rak.
Postanowiłem więc zapalić.
Gdy trzeźwiej spojrzałem na sytuację zrozumiałem, skąd wydobywał się wcześniej wspomniany szmer. Otóż prawda była taka, że nie byłem sam...
Szybki Lope zachodził co jakiś czas by podwędzić jedyne, co pozostało mi do podjadania, nie licząc dwunastu kilogramów kiełbasy. Znany ze swej zwinności i wyrachowania, zeskakiwał niczym wiewiórka z drzewa, po czym rzuciwszy zaznajomionym w temacie okiem na zaistniałą sytuację, podbiegał w paru susach do skarbu, po czym powoli, klejnot po klejnocie, wynosił go głęboko w las.
Przez całą akcję udało mi się tylko dwukrotnie uchwycić ataki znanego patałacha. Na dole ostatni zarejestrowany przeze mnie materiał.
Po wyłączeniu nagrywania pamiętam jeszcze tylko uderzenie i ciemność... Obudziła mnie grupa wracająca z kajaków z moimi własnymi majtkami zaciągniętymi za głowę.
A medja milczom...
Joł.
Jeden z tych wypadów, przed którymi specjalnie ładuje się wszystkie akumulatory do aparatów, kamer i komórek, aby chociaż z jakiegokolwiek źródła można by cokolwiek powspominać.
Skromna ekipa licząca sobie siedem osób, postanowiła w końcu rozruszać kości, decydując się na spływ kajakowy. Wrodzone lenistwo i niesmak po wcześniejszym spływie, po którym dochodziłem do sił przez półtora tygodnia, nakazały mi siedzieć z dupą w fotelu, delektując przesuszone jak rodzynki oczy po alkoholowym śnie.
Po piętnastu minutach tłumaczenia się brakiem umiejętności pływania (to mi pierwsze wpadło do głowy) i lękiem do wody (dzięki zeszłonocnej pomocy wylewni Sobieski, byli w stanie w to uwierzyć), odeszli, klaszcząc klapkami o pięty.
Postanowiłem delektować się ciszą. Mój wewnętrzny pustelnik radował się w akompaniamencie klaskania zadowolonych, nieznacznie obolałych bębenków usznych. I nagle usłyszałem skrobanie.
Otworzyłem jedno oko, potem drugie. Coś zakłóciło mą długo wyczekiwaną ciszę. Irytacja rozlała się po mym ciele. Płomienie złości lizały me wnętrzności w nieopisanej furii z powodu wyjścia ze pierwszostopniowych stanów medytacji. Zmarszczyłem brwi w grymasie. Odezwało się długo tłumione przeze mnie, wewnętrzne zwierze, kąsając i wierzgając się pod dwumetrową skorupą cienia człowieka. Szczypał swoimi kończynami za me płuca. Głównie za płuca. Zrozumiałem, że odezwał się mój niekarmiony od rana Rak.
Postanowiłem więc zapalić.
Gdy trzeźwiej spojrzałem na sytuację zrozumiałem, skąd wydobywał się wcześniej wspomniany szmer. Otóż prawda była taka, że nie byłem sam...
Szybki Lope zachodził co jakiś czas by podwędzić jedyne, co pozostało mi do podjadania, nie licząc dwunastu kilogramów kiełbasy. Znany ze swej zwinności i wyrachowania, zeskakiwał niczym wiewiórka z drzewa, po czym rzuciwszy zaznajomionym w temacie okiem na zaistniałą sytuację, podbiegał w paru susach do skarbu, po czym powoli, klejnot po klejnocie, wynosił go głęboko w las.
Przez całą akcję udało mi się tylko dwukrotnie uchwycić ataki znanego patałacha. Na dole ostatni zarejestrowany przeze mnie materiał.
Po wyłączeniu nagrywania pamiętam jeszcze tylko uderzenie i ciemność... Obudziła mnie grupa wracająca z kajaków z moimi własnymi majtkami zaciągniętymi za głowę.
A medja milczom...
Joł.
"Kto nie chce kiedy może, ten nie będzie mógł, kiedy będzie chciał."
![[Obrazek: Bez%C2%A0tytu%C5%82u.png]](https://dl.dropboxusercontent.com/u/2980502/Bez%C2%A0tytu%C5%82u.png)
![[Obrazek: Bez%C2%A0tytu%C5%82u.png]](https://dl.dropboxusercontent.com/u/2980502/Bez%C2%A0tytu%C5%82u.png)